niedziela, 21 grudnia 2014

Tam gdzie tylko my wiemy gdzie

Spotkamy sie tam gdzie rozchodza sie fale
I pojdziemy dalej
Zapomnimy o swiecie,
Bo tak.
Bo tak jest lepiej.
Nie bedziemy meczyc oczu
Blaskiem slonca.
Bedzie ciemno.
Cicho.
I popatrzymy w niebo.
Zobaczymy gwiazdy
Nadejdzie nasza kolej
I pojdziemy dalej
Tam gdzie zaczyna sie wiatr
To bedzie nasz swiat
Bedziemy na nim sami
Z rozwianymi wlosami
I gdy dojdziemy do konca
Spojzymy sobie w oczy
Zobaczymy jak czas kroczy
moze wtedy zatesknimy
To bedzie chwila
Bo potem
Wrocimy spowrotem
I nie bedzie juz ciemno
I cicho

czwartek, 23 października 2014

Różowa bańka

   On i ona. Jakby na obrazie. Stoją zastygnięci w czułym uścisku. On trzyma ją w swoich szerokich ramionach jakby była jego całym światem. Jego silna dłoń dotyka jej delikatnych jasnych włosów opadających falami na ramiona. Ona. Wtulona w niego, a na jej twarzy maluje się uczucie błogiego bezpieczeństwa i bezgraniczna miłość. Zdaje się jakby dookoła nich wyrastały kwiaty. Jakby na nich mocniej słońce świeciło i wszystko inne było jakoś bardziej kolorowe. Nie liczą się zazdrosne spojrzenia innych ludzi. Wszystko przestaje mieć znaczenie, bo oni są razem i niczego więcej nie potrzebują. Ona podnosi głowę i patrzy w jego ciemne oczy, dotyka jego ciemnych włosów. Nie liczy się już przeszłość. Nie liczy się już to jak ciężko było kiedyś. Ważne, że się odnaleźli i teraz są razem. Zamknięci w małej, różowej bańce szczęścia. I ta właśnie ohydnie różowa idiotyczna bańka krąży nieświadomie wraz z innymi po szarym świecie, który w odróżnieniu od baniek jest paskudnie rzeczywisty i prawdziwy. Świat, w którym ludzie siedząc w ciemności ze smutnymi zmęczonymi oczami marzą o takim szczęściu jakie tamci odnaleźli. Świat w którym nigdy nie świeci słońce, a samotność jest tak powszechna jak przeziębienie. Mimo że ci biedni smutni ludzie starają się zapomnieć o swojej niedoli i próbują znaleźć promyk słońca w tej szarości, z góry skazani są na porażkę.

w ciemnościach

Leżę pod kołdrą. Dookoła mnie ciemność, ale ta dobra. Czuję to bezpieczne ciepło. Tak jakbym miała wszystko czego potrzebuję. Jednak nadal brakuje mi czegoś. Tą bezpieczną czerń rozprasza tylko blask gwiazd wpadajacy przez niezasłonięte okno. Czuję się tak dobrze, a jednak moje serce wypełnia smutek. Tak, jakby bało się tego że to sie skończy. Mrugam powoli. Słucham mojego oddechu. Czuję jak spokój płynie w moich żyłach. Zamykam oczy. Czuję jak spokój boleśnie wbija cierń w moje serce. Śnię, że jestem szczęśliwa. Śnię, że ciemność nie jest już nasączona moimi łzami. Śnię, że wszystko jest takie dobre, że słońce świeci. Wszystko jest piękne i takie jakie powinno być. I ja też jestem piękna. Pamiętam wiatr tulący mnie w swych ramionach. Pamiętam promienie słońca głaszczące mnie po policzkach. Policzkach nie skropionych łzami. Moje włosy mieszające się ze złotą trawą, która łaskotała moje nogi. Widzę chmury płynące po niebie. Śnię, a w moich snach jestem bezpieczna. Nie boję się niczego. Niczego poza jedną rzeczą. Poza tym, że się obudzę. Cieszę sie tą chwilą, mimo że wiem, że to nie wypełni mojej pustki. Ale to mi sprawia przyjemność. Nadal jednak boję się. Boję się że to będzie wszystko co będę miała. Boję się że tak będzie wyglądało moje życie. Wciaż nad przepaścią. Jak stąpanie po linie. I wtedy noc mi nie wystarczy. Boję się że ciemność nie jest dobrą ucieczką. Boję się być i boję się odejść.

piątek, 18 lipca 2014

To nie jest historia o miłości.

Relacje ze sobą mieliśmy raczej... ograniczone. Przez cale gimnazjum jakoś tak dziwnie miedzy nami było. Pamiętam taki moment w pierwszej klasie kiedy wiem ze mnie lubił, w ten młodzieńczy niewinny, a zarazem śmieszny sposób. Szybko stłumił to uczucie w sobie albo po prostu mu przeszło. Druga klasa była dziwna. Pamiętam jak mi wyznał kiedyś po pijanemu ze jestem jego przyjaciółką. Dwukrotnie. Nie wiem co to miało znaczyć bo w sumie nie byliśmy ze sobą blisko.
W drugiej klasie była wycieczka i w jakiś dziwny sposób wylądowałam kolo niego w autokarze. Leciał film. Pamiętam ten niechciany ucisk w brzuchu. Bo byłam blisko. Z nienawiścią patrzyłam na to dziwne uczucie, które rosło gdzieś we mnie. Byliśmy tak blisko. Nie chciałam mu położyć głowy na ramieniu ale coś mnie pchało. Ostatecznie wychyliłam się jedynie lekko w jego stronę, żeby "lepiej widzieć film". Wtedy wstał. Poszedł do mojej przyjaciółki, którą potem gorliwie zapewniałam, że go nie lubię i nie przeszkadza mi że ze sobą chodzą mimo, ze chowałam gdzieś to okropne uczucie, przez cale 3 dni ich związku.
Z dnia na dzień moje dziwne uczucia rosły... proporcjonalnie do nienawiści. Prawda była taka, ze nienawidziłam siebie właśnie za to, ze mi się podobał, ale złość kierowałam na niego. Zupełnie niesłusznie.
Nie wiem właściwie czy to była miłość. Raczej nie. Zdecydowanie nie. To było nastoletnie pożądanie. Chęć spełnienia i akceptacji. Myślę, ze nie było wzajemności. Tylko mój chory umysł kreował wizje, które ktoś mógłby wyśmiać, lub inne o których nie powinno mówić się nagłos. Ja pragnęłam tylko trochę czułości. Tak żeby wiedzieć ze nie jestem bezwartościowa i że komuś na mnie zależy.
W trzeciej klasie nasze stosunki bardzo się oziębiły. Zmuszona do siedzenia z nim na polskim starałam się nie wchodzić w interakcje. Podziwiałam go z daleka, sprawdzając jedynie czasami czy patrzy lub stając tak by się na mnie natknął i może zatrzymał wzrok na chwile. Nie patrzyłam na niego bo był piękny. Nie był ani trochę. Niewiele wyższy ode mnie chłopak, o niewiele jaśniejszych ode mnie włosach z grzywka opadająca na pryszczate czoło. Miał szare oczy, delikatnie szpiczasty, przydługi nos, który w myślach porównywałam do zjeżdżalni i wąskie usta. Jego śmiech też nie był melodią, a uśmiech nie był anielski. Był wysportowany ale jego ciało nie należało do tych, na których zatrzymuje się wzrok. Nigdy nie rozumiałam swoich uczuć. Rzeczywiście był inteligentny ale nie był, ani wybitnie przystojny, ani szczególnie miły czy dowcipny. Czasami był nawet wredny. Jednak wciąż coś mnie do niego ciągnęło. Nie wiem czemu. W trzeciej klasie było jakoś inaczej. Po prostu było cicho miedzy nami. Potem ze mną było gorzej. Śniłam o nim prawie codziennie. Nadal tego nie chcąc i z pewna nienawiścią deptałam te sny, jednak podświadomie zostawiając je przy życiu by do nich wracać. Czasami odpływałam myślami układając scenariusze naszych rozmów. Mówiłam do siebie, że jestem wariatką, że nie chce tych uczuć. Nie chcę jego. Ale nadal trwałam, nie przy nim ale z boku nawet trochę z tylu. Żeby nikt się nie domyślił. Bo ja musiałam sama cierpieć ze swojej niedoli. Sama być. Sama egzystować. Bo nigdy nikogo przy mnie nie było.

czwartek, 13 lutego 2014

Życiodajna trucizna

Poniedziałek. Szłam sama pustą ulicą. Był listopad więc mimo wczesnej godziny niebo miało ciemnoszary odcień, a latarnie na ulicach nadal świeciły. Zaczął padać deszcz, ale nie obchodziło mnie to. Założyłam kaptur od mojej ulubionej bluzy na głowę i ruszyłam dalej nie zważając na mokre trampki i chłodny wiatr. Usiadłam na ławce na przystanku autobusowym. Było tak wcześnie że poza bezdomnym grzebiącym w śmietniku nie było nikogo na ulicy. Nawet samochody nadal spały na krawężnikach. Podjechał autobus obryzgujac moje nogi błotem.
- Kurwa - zaklęłam pod nosem i wsiadłam do autobusu. Z przodu, bliżej kierowcy spał jakiś student z książką na kolanach. Usłyszałam śmiech, parę przekleństw i coś o legii z końca autobusu, więc nawet nie spojrzałam w tamtą stronę tylko usiadłam obok studenta. Myślałam przez chwilę nad obudzeniem go ale co niby miałabym powiedzieć? "Hej spałeś, więc postanowiłam cię obudzić, bo nie wiedziałam który to twój przystanek i czy przypadkiem nie minąłeś go". Nie no w sumie to nie takie głupie, ale co za różnica, przecież go nie znam. Niech śpi. Jego sprawa. Autobus zatrzymał się na przystanku przed mostem ale nikt nie wsiadł. Usłyszałam ruch za mną. Nagle w moim gardle pojawiła się jakaś gula utrudniająca oddychanie. Czym ja się niby miałam stresować? To tylko dresy, co ich w ogóle obchodzi jakaś dziewczynka? No faktem jest, że nie byłam wtedy "dziewczynką", bardziej pochodziłam pod młodzież, ale to w tej chwili nie miało żadnego znaczenia. W pewnym momencie ujrzałam przed sobą rosłego mężczyznę w dresie z głową ogoloną na łyso. Poczułam kropelkę zimnego potu spływającą po karku. Moje myśli galopowały we wszystkie kierunki wymyślając przeróżne scenariusze tego "spotkania". Legionista sięgnął do kieszeni i wyjął z niej mentolowe Marlboro.
- Masz ogień mała? - spytał znudzonym głosem.
- Ale tu nie wolno pal...
- Czy ja się pytałem ciebie o zdanie?! - przerwał mi gwałtownie. - nie? To zamknij ryj i dawaj ogień! - jego twarz przypominała rozwścieczonego Buldoga.
Wyciągnęłam zapalniczkę z kieszeni drżącymi dłońmi. Czy on chce mnie skrzywdzić? Boże, dlaczego ten student się nie budzi? Co robić? Co robić?! - myślałam gorączkowo. Podałam mu ją unikając jego spojrzenia. Widziałam kątem oka jak zapala papierosa i głęboko się nim zaciąga. Potem dmuchnął mi dymem prosto w twarz. Starałam się nie okazywać tego jak bardzo boję się co zrobi, ale moja blada twarz i trzęsące się ręce zdradzały mnie. Stał tak jeszcze chwilę potęgując moje napięcie, a potem roześmiał się i po prostu odszedł. Jakaś mikroskopijna część mnie chciała za nim krzyknąć żeby oddał mi zapalniczkę, ale zdecydowana większość kazała siedzieć cicho i zostać na miejscu. Wtedy autobus zatrzymał się na moim przystanku, a ja niemal niezauważalnie, cicho jak myszka wyszłam z autobusu. Odetchnęłam z ulgą i poszłam w kierunku mojego azylu. Tak. Mój azyl. Właśnie po to jechałam około czwartej nad ranem na śródmieście. Żeby pobyć w miejscu którego nikt nie znał. Czy moi rodzice o tym wiedzieli? Pfff... nigdy w życiu. O ile w ogóle wiedzieli że wychodzę to myśleli, że do szkoły. Poza tym wstawali około dziewiątej, więc nawet gdybym szła prosto do szkoły to i tak już dawno nie byłoby mnie w domu gdy wstawali.
Gdzieś w labiryncie bloków i podwórek stała opuszczona szkoła, ale to nie tam było moje miejsce. Ona była jedynie powodem dla którego to miejsce było tylko moje. Ludzie nie lubili tam chodzić. Brudna, obskurna okolica. Mój, jak go lubiłam nazywać, azyl był kawałek dalej. Między dwoma blokami w odległości metra z kawałkiem od siebie był wciśnięty fotel. Nie mam pojęcia jak się tam znalazł. On po prostu zawsze był, i już. Za nim był mały murowany budynek śmietnika, a przed nim pnąca się winorośl, która tworzyła coś na kształt ściany. Odgarnęłam gałąź ręką i weszłam, w pewnym sensie, do środka. Opadłam ciężko na fotel. Sięgnęłam za niego skąd wyciągnęłam paczkę vogue'ów. Mówią, że są słabe. Dla bab. Dla szpanerów, którzy palą, bo chcą być fajni. Ja po prostu lubię vogue'i, a lanserami gardzę. Otworzyłam paczkę. Kurwa. Ostatni. Włożyłam go do ust i sięgnęłam do kieszeni. Nie. Tylko nie to. Pieprzony dres. Wstałam gwałtownie i kopnęłam w ścianę. A! Kurde. Boli. Za dużo rozczarowań jak na jeden dzień. Jak niby miałam zapalić papierosa bez zapalniczki?! Wtedy przypomniałam sobie o pudełku zapałek które nosiłam w plecaku od czasu kiedy w szkole robiliśmy te durne makiety. Zrobiłam wtedy miasteczko z zapałek. Musiałam kupić wtedy prawie 50 pudełek i ostatnie mi zostało. Sięgając do plecaka modliłam się żeby tam było. Tak! Mam! Szybko wyjęłam jedną ze środka i potarłam o brzeg pudełka. Złamała się. Wyjęłam drugą. Zbyt mokra. Wreszcie trzecią zapaliłam papierosa. Ach... Ten cudowny zapach tytoniu i lekka nutka mięty. Poczułam dym wdzierający się do płuc. Nie kaszlałam. Już dawno przestałam. Usiadłam na fotelu po turecku. I tak po prostu patrzyłam w przestrzeń zażywając mój narkotyk. Moja śmiertelna dawka życia.

sobota, 4 stycznia 2014

Echo lata

Pomieszczenie oświetlały jedynie latarnie uliczne o żółtawym odcieniu. Światło wpadało przez wielkie, nie osłonięte zasłonami okno. Na ciemnym dywanie rozciągały się długie cienie mebli z drewna o pięknym brązowym kolorze. Ściany pokrywały liczne regały wypełnione książkami. Panujący półmrok nadawał tajemniczego i intymnego nastroju. Pod oknem stała kanapa o karmazynowym obiciu. Leżał na niej chłopak. Wyglądał jakby usnął patrząc na gwiazdy, kamienice, miasto skąpane w blasku księżyca. Tuż przed nim klęczała młoda dziewczyna w podobnym do niego wieku. Patrzyła na niego oczami pełnymi troski. Podniosła dłoń i delikatnie dotknęła jego włosów w kolorze lata. Przejechała palcem po rumianym policzku i dotknęła miękkich ust. Położyła swoją twarz tuż obok jego tak, że teraz stykali się nosami. Czuła jego oddech na swoich wargach. Pogładziła jego dłoń. Dzieliły ich tylko milimetry. Pocałowała go. Smakował wiatrem i wolnością. W oczach rozbłysło jej słońce i tęsknota za czymś odległym, minionym. Odwróciła twarz do okna. Gwiazdy nie świeciły już tak pięknie. Było ich tak jakby mniej i były jakby ciemniejsze. Znów spojrzała na niego. Patrzył na nią oczami w których niebieska toń oceanu toczyła bitwę z szarością wysokich gór.
- Nie możemy tam wrócić, nie teraz. Obiecuję, że pojedziemy tam, znów będzie świeciło słońce - szepnął głosem przypominającym szum wiatru. W jego oczach była szczera i bezinteresowna troska. Przysunął się do niej - znów poczujesz wiatr i wolność. Obiecuję - chciał ją pocieszyć, dać nadzieję lecz jej smutny wzrok mówił wszystko.
- Mimo że wiem że tam wrócimy, razem, nie mogę znieść tej rozłąki. Gdy wyjeżdżam czuję jakby moje życie się kończyło. Jakbym zaczynała moją podróż do piekła. Mam przed oczami te wszystkie pola i drzewa, które zostawiłam za sobą... i rozsypuję się na milion kawałków. Nie czuję nic poza bólem... - widział łzy w jej oczach, nie chciał żeby cierpiała.
- Obiecuję, wrócimy, obiecuję... - szeptał gładząc jej policzek, włosy, ramię. - wrócimy - ona nadal klęczała przed nim, po jej twarzy spływały łzy, a w nich zapisane były emocje i niespełnione uczucia. - dla ciebie.

piątek, 10 maja 2013

To tylko życie.

Rozdział 1   ... i ostatni.


 Było gorące, majowe popołódnie. Słońce świeciło jasno. Wyczerpani ludzie chowali się w cieniach zielonych drzew. Obiektywnie rzecz biorąc pogoda była piękna, jednak zapracowani mieszkańcy Wellshire zdawali się tego nie dostrzegać. Trudno się dziwić, w końcu był to środek tygodnia. Jednak nie wszyscy byli pochłonięci zwykłymi codziennymi czynnościami. Wioletta mimo wielkiej chęci, po prostu nie mogła zaznać tego świeżego i bynajmniej nie orzeźwiającego powietrza. Powód był bardzo prosty choć niestety dość tragiczny. Dziewczyna była zamknięta w szpitalu, co gorsza - psychiatrycznym. Nie trzeba więc zbytnio się wysilić żeby domyślić się, że Wioletta była stuknięta. Nie lubiła opowiadać o sobie, co niestety bardzo utrudniało pracę psychologów i psychiatrów. Jednak wszyscy oni wiedzieli, że dziewczyna nie tylko była walnięta ale również miała zagadkową chorobę, której żaden lekarz nie potrafił zdiagnozować. Póki co, na szczęście jej organizm dawał radę wrednej dolegliwości. Co nie zmieniało faktu, że Wioletta nie do końca radziła sobie z tym faktem. Jako, że żaden lekarz nie potrafił jej powiedzieć co się z nią dzieje, postanowiła sama do tego dojść. Dlatego też siedziała teraz z gigantycznym atlasem anatomicznym na kolanach dokładnie studiując strukturę unerwienia dłoni.
   - Nervus ulnaris - szepnęła pod nosem starając się zapamiętać tę nazwę. Spojrzała na swoją dłoń i zaczęła się jej uważnie przyglądać. - hmm... - uśmiechnęła się do siebie - i pomyśleć, że to wszystko mieści się w mojej dłoni... - po chwili wróciła do lektury.
   - Panna Wioletta proszona na obiad! - Usłyszała donośny kobiecy głos. - No już! Zostaw tą książkę i rusz się wreszcie!
   - Już idę, spokojnie. - mruknęła niezadowolona pod nosem. Nie lubiła wychodzić z pokoju, chyba że na dwór. Wtedy była pierwsza w drzwiach. Niestety ze względów zdrowotnych nie pozwalano jej zbyt często wychodzić.
   Po chwili była już na stołówce. Wzięła tacę i podeszła do kobiety w białym fartuchu z czepkiem na głowie.
   - Tylko mało poproszę. - kobieta spojrzała na nią beznamiętnym wzrokiem i nałożyła jej wielką kupę szarej brei. Wioletta spojrzała ponuro na kucharkę i odeszła do stolika pod oknem, mrucząc pod nosem, że to "coś" z pewnością nie ma żadnych wartości odżywczych i ubarwiając to zdanie garstką siarczystych przekleństw. Usiadła ciężko na krześle i zaczęła dłubać w jedzeniu. Po paru minutach uznała że to nie ma sensu, bo w końcu i tak tego nie zje. Wstała od stołu i ruszyła żwawym krokiem do okienka żeby szybko odstawić tacę i czmychnąć do pokoju. Niestety tutaj los postanowił spłatać jej figla i tak o to wpadła na kogoś rozmazując mu szarą breję na koszulce. Była przerażona, zażenowana i upokorzona. Wbiła wzrok w swoje buty i nie patrząc na ofiarę tego nieprzyjemnego wypadku, burknęła pod nosem ciche "przepraszam" i szybko podniosła tacę. Po chwili już była w swoim pokoju. Miała nadzieję, że teraz będzie miała spokój jednak los postanowił jej nie odpuścić.
   - Wioletto nie wzięłaś leków! - powiedziała kobieta, która według plakietki na białym, pielęgniarskim kitlu nazywała się Urszula. Podała jej mały kubeczek z lekami.
   - Ale przez nie jestem przymulona i nie mogę się na niczym skupić! - jęknęła Wioletta.
   - To nie ja tu decyduję o takich rzeczach, masz wziąć te tabletki bez gadania.
Zrezygnowana dziewczyna włożyła tabletki do buzi i popiła wodą.
   - Otwórz buzię i podnieś język! - usłyszała nieznoszący sprzeciwu głos Pani Urszuli . - Dobrze w porządku, możesz iść do Pani Doktor.
   - Co? Znowu mam gdzieś iść? - zdenerwowała się.
   - Tak jak co tydzień o 16.00 masz wizytę u Dr. Collins.
Wioletta powolnym krokiem ruszyła w kierunku gabinetu. Bardzo nie chciała tam iść, nie dlatego że nie lubiła Dr. Collins. O nie, to była najmilsza osoba w tym całym domu wariatów. Jednak czuła się bardzo źle w związku z wypadkiem na stołówce. Generalnie to nic strasznego ale to był szpital psychiatryczny, więc nie wiadomo czego się spodziewać. Nie wiedziała kto to był, ani jak zareagował, poza tym ona stchórzyła, nie pomogła z tym bałaganem. Niestety taka już była, nie lubiła rozmawiać z ludźmi, a szczególnie obcymi, wyjątkiem był personel szpitala do którego już zdążyła przywyknąć. Chciała teraz odpocząć w pokoju i spokojnie poczytać książkę, ale wiedziała że nie wywinie się od tej wizyty. Stanęła przed drewnianymi drzwiami i wtedy przypomniała sobie, że nadal trzyma w ręku plastikowy kubeczek po wodzie, którą popiła tabletki. Podbiegła do kosza i wyrzuciła go, a na jego dnie zostały trzy kolorowe pigułki.